wtorek, 4 stycznia 2011

SZCZĘŚCIE

1

Zmierzch zawisnął nad miastem zimnym ostrzem gilotyny. Gwar ulic i kamienic cichnął powoli zmieniając się najpierw w ciężki, basowy pomruk, a następnie ledwie słyszalny szept. Latarnie, sklepowe witryny, okna mieszkań, zapłonęły wszystkimi odcieniami świateł żarówek i neonów. Dookoła śmierdziało kiełbasą z rusztu. Zwabiony tym zapachem tłusty, szary kocur powoli wynurzył się z bramy, otarł grzbietem o drewnianą futrynę i jak gdyby nigdy nic polizał po genitaliach. W odległości trzech skoków przed nim, na krawężniku, siedziały w milczeniu dwie osoby ludzkie.

- Bo widzisz – rudowłosy chłopak przerwał chwilę niezręcznej ciszy mrużąc jednocześnie wpatrzone pusto przed siebie oczy koloru zimnej stali – To wszystko, co nas spotkało, nie może być przypadkiem. Świat, ma swój własny sens, własną geometrię uczuć i działania, prawidła sprawiające, że ludzie tacy jak ty i ja spotykają się gdzieś w trakcie swojej wędrówki, czy też tułaczki i decydują o połączeniu się w jedno. To właśnie świat wysłał nas naprzeciwko siebie i doprowadził do zderzenia naszych marzeń i pragnień, do konfrontacji światopoglądów, do chwil pełnych uniesień i lepkiego od potu, swobodnego upadania, do osiągnięcia najgłębszego, z jego punktu widzenia, sensu każdego istnienia, kiedy samiec spotyka samicę i decyduje się ją chronić i pielęgnować, kiedy mężczyzna spotyka kobietę i decyduje się ją kochać.

- Uwielbiam kiedy tak mówisz – przerwała dziewczyna o krótkich blond włosach i oparła głowę na podkurczonych kolanach nie odrywając wzroku od jego policzka – Zawsze…

- Nie skończyłem jeszcze – wtrącił natychmiast rudowłosy, a jego oczy zabłysły stalowym chłodem – Powiedziałem ci o sensie żywego świata, o tym jak jest ułożony, jak funkcjonuje i czym się kieruje łącząc ze sobą pojedyncze dusze. Powiedziałem, że to nie przypadek zetknął nas dwoje ze sobą. Nie będzie też przypadkiem to, co chcę powiedzieć ci teraz. Bo widzisz świat to tylko pół prawdy o nas. Nawet zaopatrzony w całą naturę, w całą matematykę uczuć i pragnień, w całą pragmatykę jednostkowego działania, nie jest on w stanie pojąć i ogarnąć złożoności, tajemnicy i ambiwalencji istoty ludzkiej, jej doskonałości i ułomności, jej kalekiego przekonania o władaniu otaczającą rzeczywistością, o władaniu samą sobą. W każdym z nas jest sekretne miejsce, które wymyka się jego penetracji i decyzyjnej hegemonii. I to właśnie w tym ciemnym, ukrytym przed światłem gwiazd i wzrokiem innych zakamarku duszy rodzą się często myśli i czyny krytyczne. To miejsce, to kuźnia sumienia, dno piekła osobowości, axis mundi jestestwa, poza odczuwaniem, poza świadomością, poza wyobraźnią. Wszystko zaczyna, wszystko dopełnia i wszystko kończy. Bo chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że to już koniec?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Z oczu, na policzki a potem kolana pociekły jej łzy. Chłopak nawet nie spojrzał w jej stronę i spokojnie, zimno, jak gdyby powtarzał to już wcześniej w głowie dziesiątki razy, kontynuował.

- Nie kochamy ludzi, lecz raczej wyobrażenie o nich. Wyobrażenie to wypacza nas i zniekształca nasze postrzeganie, krytycyzm i wrażliwość przez co próbujemy połączyć je z obiektem naszych pragnień i westchnień. Następnie już tylko wpychamy kwadratowe klocki do okrągłych otworów wierząc, iż kiedyś zaczną do siebie pasować. A to nie może się udać na dłuższą metę.

- Ale przecież – nie wytrzymała –przecież mówiłeś, że byliśmy szczęśliwi.

- Szczęśliwi? – podniósł nagle głos – Posłuchaj uważnie bo powiem to tylko raz. Nic na tym świecie nie jest wieczne i nieskończone. Nic nie jest na zawsze. Szczęście, jeśli w ogóle istnieje, dane nam jest tylko i wyłącznie na moment, na jedną, krótką chwilę. Nasza, właśnie się skończyła. Idź już.

-Ale…

-Idź już – powtórzył i odwrócił od niej głowę.

Dziewczyna wstała i z płaczem pobiegła przed siebie nie zwracając nawet uwagi na rozlane wokół kałuże deszczówki płosząc tym jednocześnie grubego, szarego kocura, który jednym skokiem skrył się z powrotem wewnątrz bramy. Rudowłosy chłopak siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu, po czym wyjął z kieszeni koszuli miętowego papierosa i zapalił.

2

Narkotyczny, zimny amok wieczoru osiągnął zenit w świetle latarni i bezwstydnie zachęcał do wciągnięcia w nozdrza resztek księżycowego pyłu z czarnego blatu nieba. Nylonowa reklamówka tańczyła lekko na wietrze przypominając, że czas nie zatrzymał się w solidarnym zrozumieniu. Wracając do domu, długo i ciężko przełykał powietrze o smaku zardzewiałego metalu. Myślał o dziewczynie. Widział ją, strojącą się przed lustrem. W skąpej, kobaltowej tunice wykończonej złotawym krążkiem tuż pod linią biustu, w klasycznych, czarnych, materiałowych getrach „wet look”, szczelnie opinających jej sarnio zgrabne łydki i uda, w wełnianym, wykonanym ręcznie kapeluszu zdobionym tu i ówdzie kolorowymi piórkami. Stała tak, jakby nieobecna. Bosa bogini zapinająca kolczyki. Nagle odwróciła się i niczym wytrawny myśliwy złowiła jego zachłanne spojrzenie. Wytrzymała je a następnie uśmiechnęła się anielsko i szczerze, a jednocześnie diabelsko i dziewczęco. Chłopak przeklął pod nosem. Za wszelką cenę zapragnął wyrzucić teraz z głowy wszystkie obrazy, usunąć myśli zakazane, stłamsić i zdeptać każdą zapamiętaną sekundę, spalić je w ogniu chwili i skończyć ten obłęd, to agonalne, masochistyczno-mistyczne szaleństwo osieroconej pozostałości duszy. Nad jego głową, w koronach drzew zawył nagle złowieszczo październikowy wicher, zaszumiały dziko buki, cisy, dęby i kasztany. Po plecach przeleciał go dreszcz, zimny niczym dotyk śmierci. Przyspieszył kroku. Nowe obrazy pędziły teraz przez jego głowę w zwielokrotnionym tempie. Oczy dziewczyny, jej uśmiech, ubrania, włosy w wannie i puste buteleczki po czerwonym lakierze do paznokci. Widziadła atakowały go ze wszystkich stron pośród szumu roztańczonych od wiatru konarów, pośród świstu i przerażającego chłodu. Zasłonił uszy i rzucił się do panicznej ucieczki. Nim dopadł do drzwi klatki horyzont potargała mu potężna błyskawica a z nieba lunęło zimną wodą. Wbiegł do środka i zdyszany oparł o poręcz. Nagle zakręciło mu się w głowie tak, że mało nie upadł na kolana. Podtrzymał się barierki, opanował wirowanie i niezdarnie zaczął wdrapywać na schody.

- Wyrównać oddech – pomyślał – uspokoić się, nie panikować i iść do przodu, powoli, do domu.

Klatka była zimna i nieprzyjazna. Z piwnicy dolatywał zapach moczu i kocich odchodów, niemal wszystkie żarówki z lamp na półpiętrach zostały wykręcone więc całą drogę musiał pokonać po ciemku. Trzeba było tylko uważać na wielką, metalową, rozpadającą się już kompletnie skrzynkę na listy umieszczoną na pierwszym piętrze. Czasami zdarzało się też, że poręcze bywały oplute, ale tym w tej chwili nawet nie zawracał sobie głowy. Chciał być już u siebie, skończyć to, wrócić i powiedzieć mu wszystko.

3

„On” miał na oko jakieś trzydzieści lat, jasną, dziecięcą twarz pozbawioną zupełnie śladu zarostu, mały, zadarty nos, krótkie blond loki i wesołe, przepełnione spokojem spojrzenie. Gdy siedział na kanapie w idealnie dopasowanym, drogim garniturze od Toma Forda, białej, bawełnianej koszuli z długim, usztywnionym kołnierzem i butach, w których można było się przejrzeć, wyglądał jak połączenie anioła z biznesmenem, jak pachnący miodem i cytryną gwiazdor z billboardów w służbie bożej korporacji. Każdy jednak, kto wziął by go za angelus dei, byłby w wielkim błędzie i nie mniejszych tarapatach. Jasnowłosy mężczyzna był bowiem jego absolutnym przeciwieństwem.

- Kupiłeś papierosy? – zapytał uśmiechając się gdy chłopak przekroczył próg swego pokoju.

- Miętowe – odpowiedział rudowłosy – Tak jak pan kazał panie Foland, ale wypaliłem jednego w drodze powrotnej.

- Dobrze - mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej, eksponując swoje idealne, śnieżnobiałe uzębienie – A jak reszta „naszych” spraw?

- Powiedziałem jej.

- Co powiedziałeś?

- Że to już koniec, że nic nie trwa wiecznie, że miłość i szczęście, pomyślność i zdrowie przynależą jedynie chwili, a nasza się właśnie skończyła.

- Baaardzo dobrze – jegomość nazwany Folandem aż przyklasnął w ręce - Dokonałeś mądrego wyboru chłopcze. Cóż… ciesz się, uratowałeś je. Ją i ten mały embrion, który niedawno nieopatrznie się dzięki wam zagnieździł. Nie martw się, ona nie ma jeszcze o tym bladego pojęcia. Ale niedługo zauważy i znienawidzi cię do końca swojego, w tym momencie długiego już życia. Aha, to będzie córeczka jeśli chciałbyś wiedzieć. Piękniejsza nawet od swojej uroczej matki. Uczciwa cena za twoją marną duszę i miłość prawda?

Rudowłosy nie odpowiedział. Bezsilny, milczący osunął się na kolana i pochylił głowę, jakby oczekiwał na uderzenie katowskim toporem. Ale żadnego uderzenia nie było. Foland wyszedł, zamykając za sobą drzwi cicho i delikatnie, jak nocny włamywacz, który nie chce obudzić lokatorów. Jedyne, co po nim pozostało, to paczka miętowych papierosów na stoliku przy kanapie. Chłopak poczuł nagle, że jego ciało przechodzi gorąca żyła życia, że zaczyna ono odzyskiwać zdrowy, naturalny kolor. Z jego ciepłych, błękitnych oczu popłynęły łzy.