wtorek, 22 czerwca 2010

Piąty wieczór

Spojrzał na swoje spracowane ręce nabrzmiałe jak dojrzały owoc a mimo to suche i popękane. W zasadzie całe niemal dzieło było już skończone, jednakże nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż czegoś zaniedbał, czegoś nie dopilnował. Złota wskazówka słońca powoli przesuwała się po błękitnej tarczy, w nocy jej obowiązki przejmował księżyc, strażnik snów i pan odpoczynku, strumienie szeleściły otulone lekko chłodnymi ramionami skał, ziemia obrodziła wszelkimi owocami, trawami i każdą inną wspaniałością, jaką tylko był sobie w stanie wyobrazić w swej doskonałości. Najbardziej jednak ze wszystkiego ukochał ptactwo. Małe, pierzaste stworzenia przemierzające nieboskłon, wolne, niepojęte, łączące jego samego z dziełem, któremu tak bardzo się poświęcił. Zamyślił się, zdjął słomkowy kapelusz i brudnym rękawem wytarł pot z czoła pokrytego zmarszczkami i opalenizną. Piąty dzień ciężkiej, samotnej pracy dobiegał właśnie końca. Każdy szczegół zdawał się działać perfekcyjnie, każdy trybik znajdował się w doskonałym położeniu, wszystko było dla siebie i od siebie zależne. Czy coś jeszcze mogłoby ten świat ulepszyć? Gwizdnął cicho a z nieba nadleciał mały wróbel i usiadł na jego ramieniu. Uśmiechnął się, praca dobiegła końca. Czas na zasłużony odpoczynek u stóp wodospadu.

wtorek, 15 czerwca 2010

Powrót nad Balaton

Nie było w nim więcej miłości niż w małym pudełku czekoladek. Zwykle, kiedy dzień miał się już ku końcowi a mewy deszczem spadały z nieba by ukołysać się w spokojnej toni jeziora, lubił siadać na nabrzeżu i za pomocą drewnianej fujarki wywoływać z głębin duchy przeszłości. W wieczornym powietrzu dało się wtedy wyczuć hipnotyczny zapach francuskich perfum, do rąk kleiła się farba z malowanych na czerwono rybackich chat, przez usta lekko przedzierał się smak halászlé i sandacza z papryką. Na horyzoncie białe żagle łódeczek kończyły swój melancholijny, pokraczny balet, bazaltowe góry wulkaniczne pokrywał ciepły, zielony dywan winnic, w szuwarach koncertowały radośnie wodne ptaki, a nad wszystkim, bacznie i złowrogo, czuwały gniewne i ciche kamienne bożki o humanoidalnych kształtach powstałe z zastygłych języków gorącej lawy przez stulecia wytrwale rzeźbionej przez wiatr. Przyroda z rozrzutną obfitością obdarowała to miejsce magią i pięknem. Czas, niczym znudzony kocur usnął spokojnie u jego stóp wsłuchany w dźwięk drewnianej fujarki.