poniedziałek, 3 października 2011

mała księżniczka

Na osiedlu mówili na nią: „mała księżniczka z dużym dekoltem”. Gdy przechadzała się, chłopcy odruchowo chwytali za rozporki. Tego dnia, gdy nastał czas, bardzo mocno wiało ze wschodu. W powietrzu fruwały kapelusze, nylonowe reklamówki, liście i wrażenie, że tym światem żądzą jeszcze pierwotne siły. Nikt z rodziny nie pamięta, o której opuściła mieszkanie; nikt nie odradził jej wyjścia na zewnątrz w taką pogodę. Sąsiedzi dawno schowali się za grube drzwi i liczne zamki, które pielęgnowały w nich leniwe uczucie spokoju, pozbawione zupełnie pragnienia wiedzy o zjawiskach zewnętrznych. Klatkę schodową przebiegła zapewne niezauważona. Po zielonych adidasach nie pozostał ślad.


Lubiła sok porzeczkowy i Januarego, który jeździł Tarpanem. Gdy tylko robiło się ciepło zabierał ją nad rzekę, do lasu, lub na krótki wojaż w okoliczne pagórki. Dobrze czuła się w jego towarzystwie. Był postawny, ale raczej łagodny. Nigdy też nie próbował jej uderzyć. Niestety wyjechał za granicę we wrześniu. Jego ojciec poważnie się rozchorował i krajowa waluta już mu nie pomagała. Przeżywała to tylko kilka dni. Po nich, poznała Janka, którego już tak bardzo nie lubiła. Zbyt często zasypiała przez niego na słonej poduszce. Janek z całą pewnością posiadał obie cechy, jakie jego zdaniem posiadać powinien prawdziwy mężczyzna: mocną głowę i twardego kutasa. W połączeniu z jego gwałtownością, kiepskimi manierami i towarzystwem podobnych mu kompanów, powstawała więc mieszanka, która kazała zapomnieć jej o resztkach wstydu i jakiejkolwiek przyzwoitości.


Każde miasto ma swoją tajemnicę, osiedle sekretną kryjówkę a kamienica historię. Każda historia ma swoich bohaterów, a tajemnica sedno. Dlaczego nie wzięła ze sobą telefonu mobilnego, torebki z kluczami? Dlaczego tej nocy tak przeraźliwie wyły psy? Zaczęli jej szukać dopiero po dwóch dniach. Przeszukali długie rzędy osiedlowych garaży, starą cegielnię, park ośrodka gminnego. Bez rezultatu. Z Miasta przyjechał słynny na cały kraj jasnowidz, który ponoć jest w stanie wskazać przybliżoną lokalizację każdego, posługując się jedynie zapachem jego pościeli. Czarnym samochodem przyjechał komisarz, zaangażowali się sąsiedzi. Na nic się to zdało. Z czasem przywykli, obrośli w codzienność. Czasem tylko, gdy nocą wyły psy, naciągali kołdry na głowę i zmawiali ciche modlitwy.


Gdzie była w tym czasie? To już zależy od tego, w co kto wierzy. Jedni mówią, że Bóg się nad nią zlitował i przyjął do swego królestwa, inni, że użyźnia okoliczną ściółkę leśną, zakopana pod którymś ze starych dębów. Ponoć są też tacy, którzy widzieli ją spacerującą na szpilkach po ulicach Acapulco, w towarzystwie wysokiego, gładko ogolonego kreola.

czwartek, 11 sierpnia 2011

3

Tak to właśnie jest panie Bartłomieju – Dawid oparł łokcie o blat – w tym kraju wszystko jest chore. Choroba dotyka naszego myślenia, postrzegania świata, trawi władzę polityczną, rządzę konsumpcyjną, kompleks podległości i samostanowienia. Pod tą flagą rozprzestrzenia się wirus obojętności i pokazówek, pozornej jedności i ukrytej nienawiści. Alkohol, religia, pogoda, historia, wszystko jest na swój sposób zatrute. Polska, to choroba wrodzona, genetyczna. Problem jednak w tym, że nikt tu nie chce przyznać, ze jest chory, nawet przed samym sobą. Wolimy udawać, że nasze ułomności to geniusz szaleńca, że jesteśmy wybrańcami bogów, którzy tylko na moment o nas zapomnieli. Tu każdy jest erudytą, ekspertem, filozofem lub świetnym kierowcą, a w rozmowach, używa sądów kategorycznych częściej, niż zwrotów grzecznościowych. Stworzyliśmy sobie na tym skrawku ziemi przytulny chlew pełen nadziei i śmieci. Nienawidzimy go, przeklinamy, ale gdy tylko los ześle nas na wygnanie, natychmiast zaczynamy tęsknić za jego smrodem. Ja nie chcę płodzić dzieci w tym bagnie. Nie chcę patrzeć jak dorastają żywiąc się pustką, pijąc zgniłe życie. Czasami wyobrażam sobie, że mam córkę, która ma swój ukryty przede mną świat, pełen obślinionych spojrzeń starszych facetów o dwóch podbródkach i wypchanych szemranymi interesami portfelach, którzy chcą ja dotykać i pieprzyć jej młode ciało w ukryciu przed małżonkami. Wyobrażam sobie, że jej może się to podobać i sprawiać radość. Świat stał się czystym szaleństwem. Dziś wszyscy zdążyli się już zgubić pomiędzy pełnymi pułkami. Chyba nie mieliśmy jeszcze generacji, która tak często odbijałaby się w szybach. Nie odbijają się tylko krzyżyki, bo tak mało zostało nam już wiary. A na końcu, nad wszystkim, jak wygłodzony jastrząb krąży prasa. Wolna, wszystkowidząca i bezlitosna. Wie pan, oni potrafią zniszczyć każdego, mnie by też złamali. Knucie i szczucie przeciwko sobie, tylko to się teraz opłaca, tylko to jednoczy dziś ludzi. Manipulacja stała się chlebem powszednim. Żywimy się nią, oddychamy, staramy wykorzystać dla własnych celów. Nikt już nie chce rzucić się w wir prawdziwego życia, zerwać zasłony Mai i poczuć na twarzy promieni słońca. Wolimy kreować się, tworzyć wciąż na nowo, kolorować wyobrażenia innych na nasz temat. Niektórzy kontakt z realnym życiem mają tylko wówczas, gdy ukąsi ich jakiś owad. Czy o taką właśnie Polskę pan walczył, czy dla takiego kraju ginęli pana rówieśnicy?
- Dla takiego i nie dla takiego – Bartłomiej odparł spokojnie gładząc rzadką, siwą brodę. – Przede wszystkim musisz wiedzieć mój drogi Dawidzie, że żaden z nas nie bił się dla siebie. My od początku byliśmy straconym pokoleniem, którego krew musiała użyźnić glebę i umysły, aby zrodziło się nowe. Musieliśmy nosić w sercach bezwzględność, umieć niszczyć i zabijać, musieliśmy umieć nienawidzić po to, by po nas przyszły pokolenia budowniczych, które zaczną kochać, współczuć, rodzić. Dlatego tak bardzo bolą mnie twoje słowa. Nie słyszę w nich tej miłości i tego dobra. A przecież potrafiłeś być inny jeszcze nie tak dawno temu, kiedy jeszcze spotykałeś się z Anetą. To była dobra i piękna dziewczyna. Zamiast więc siedzieć tu ze starym dziadem, może powinieneś zadzwonić do niej i zaprosić na lody, lub ciastko? Może w tej sprawie da się coś jeszcze zrobić?
-Chciałbym – Dawid wyjął z paczki ostatniego papierosa i zapalił. Dym powoli wspinał sie się pod sufit. – Próbowałem nawet dziś namówić ją na spotkanie. Niestety umówiła się wcześnie z jakąś koleżanką, Kamilą, czy coś takiego. Ostatnio coraz częściej się z nią spotyka. To jakaś dziwna dziewczyna jest. Muszę przyznać, że trochę się martwię. Mam wrażenie, że z nią dzieje się coś niedobrego panie Bartłomieju.

wtorek, 9 sierpnia 2011

2

Nigdy nie wiedziałem, jak nazywa się taki rodzaj szafki i do czego może ona tak naprawdę służyć. Na pierwszy rzut oka wydaje się być dosyć pojemna, by zmieściło się tam kilka ręczników, płyn do płukania tkanin, paczka papieru toaletowego i gumowe rękawice, albo co najmniej kilka szczeniąt. Zastanawiający może być także jej sposób mocowania. Wydaje się, ze cała konstrukcja oparta jest o dwa poprzeczne żebra: jedno wkręcone do ściany, w jej wzdłuż i drugie, równoległe do tamtej, stanowiące podstawę drzwiczek. To jednak tylko czysta teoria. W życiu nie odważyłem się do niej zajrzeć. Złamać tajemnicę takiej szafki, to przekroczyć pewnego rodzaju granicę, rzekę w wyobraźni, to jak nasikać na jeszcze palące się ognisko. Zdecydowanie bardziej pociągało mnie zawsze mnożenie wielości możliwości, wymyślanie spisków i zabawnych teorii rzeczywistości, niż jej autentyczne przeżywanie, lub jak kto musi, lub woli, przeżuwanie. Wierzę (a kiedyś nawet myślałem o tym, by dla tej wiary się poświęcić), że prawdziwe życie toczy się niezależnym ode mnie biegiem, poza moim ciałem i wąską perspektywą postrzegania. To codzienna praca setek tysięcy liter, maszyn, sztalug, stóp i serc. Wszystko jest możliwe, na tak mało mam wpływ. Sytuacja taka stawia mnie jednak w niezwykle niekorzystnym położeniu względem lęków, mniejszych strachów i fałszywych wyobrażeń, powodując, iż powoli staje się ich coraz większym zakładnikiem. I tak na przykład uważam, że każdy z moich przyjaciół ma w sobie ukryty potencjalny pierwiastek kłamstwa i zdrady, że każda kobieta ma w sobie coś ze zdziry, a każde działanie fundamenty egoizmu. Zastanawiam się tylko, czy jest to kwestia tego, co ktoś mądry nazwał kiedyś naturą rzeczy, czy jest to raczej wytwór i wynalazek ludzkości, jak koło, czy żelazko, oraz gdzie w tym wszystkim może zrodzić się do życia przypadek. O tym, że to przypadek spowodował, że to właśnie tego konkretnego wieczoru, w tym, a nie innym miejscu poznałem Kamilę, wydaje się być dla mnie faktem bezsprzecznym. Pamiętam, że wtedy padało, jak to zwykle na przełomie kwietnia i maja, i że przed tym wiosennym deszczem (prawdziwym powodem mogła być jednak rzadka, lecz przemożna chęć wypicia filiżanki cappuccino) schroniłem się pod podwórkowy parasol jednej z rynkowych kawiarenek. Kawa była nie najlepsza, za ten stan obwiniać zwykłem marną jakość lokalnej wody, wynikającą z dawno nie remontowanych instalacji i kiepskich filtrów. Wtedy też zobaczyłem ją, jak wychodzi przez frontowe drzwi i zawiązuje ten czarny fartuszek, który potem tak często nakazywałem jej zakładać na nagie ciało. Lubię sprawiać, żeby się czerwieniła. Przekonuje się wtedy, że nie jest jeszcze do końca zepsuta. Czasami leżę w pościeli i wyobrażam ją sobie, jak modli się przed snem i składa ubrania na taborecie ze sklejki, albo jak śpiewa pod prysznicem te wszystkie rzewne piosenki o miłości. Mężczyzna ma zawsze tyle lat, ile kobieta, z która sypia. Ja jestem przeraźliwie starym dwudziesto trzy latkiem. Najbardziej odczuwam to po wszystkim, kiedy Kamila spłukuje mnie z siebie gorącą wodą, a ja siedzę na skraju łóżka i patrzę na zużytą prezerwatywę, pomiętą i upiornie wiszącą na nienadającym się już do niczego narzędziu. Jak długo jeszcze będzie mogła mnie zadowalać, nim nikotyna wypłuka ze mnie kadawerynę, cynk, wapń, magnez i selen, nim zrozumie, że ta miłość, mieszkanie i kot, to tylko pretekst do nieudolnej ucieczki przed dorosłością?

1

Aneta siedziała na łóżku i jadła pomarańczę. Starała się nie myśleć o możliwych konsekwencjach tego, co stało się tutaj przed chwilą. Było jej na zmianę zimno i gorąco. Za zamkniętym oknem szalała burza. Włączone cicho radio trzeszczało. To była idealna pogoda na zdradę.
- Wiesz – odważyła się w końcu odezwać naciągając kołdrę na nagie uda – ja chyba przestałam już w to wszystko wierzyć. W to miasto, w ducha świętego, w twoje słowa i udawaną niewinność . Na szczęście razem z wiarą minął mi też strach. Dziś, kiedy z potem i perfumami wysysałam ze skóry twoją duszę, zrozumiałam, że tyle w nas miłości, ile brudu, że to wszystko było jak wspólne pranie. Początkowo trochę się przeraziłam. Zawsze wyobrażałam sobie miłość, jako rodzące się małe dziecko, o które trzeba dbać i troszczyć się, które sprawia radość tak długo, aż nie stanie się męczące i uciążliwe. Potem jest już tylko cierpliwe wychowywanie, aby wyrosło na kogoś porządnego i „wykształconego”. Tymczasem to, co dziś zobaczyłam w twoich oczach, co wyczułam pomiędzy palcami, między udami i za uchem, to było czyste szaleństwo, obłęd. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może kochać w ten sposób, tak bardzo radośnie i smutno zarazem. Tak bardzo bez opamiętania. Ktoś musiał cię kiedyś bardzo mocno skrzywdzić, jak jakąś sierotę, albo zwierzaka. Nie jesteś sierotą, prawda? Ja zawsze trochę bałam się zwierząt. Czułam, że nie mogę im ufać. Może dlatego, że nie potrafiłam czytać z ich twarzy. Twoja też jest teraz dla mnie tajemnicą. Nie chodzi mi tu już nawet o oczy, które są cholernie dziwne, ani o wiecznie zimny nos, ale o to, co pod nimi. Mam wrażenie, że w każdej twojej zmarszczce, kiedy się tak do mnie uśmiechasz, czai się zło i cierpienie, że każdy opuszek palca pokryty jest śmiertelną trucizną, i że to wszystko, to było starannie zaplanowane zbiorowe samobójstwo.
Kamila nawet nie podniosła głowy z poduszki. Leżała tylko uśmiechając i pogwizdując cicho do rytmu, wydobywającego się z pomiędzy trzasków, gdzieś z wnętrza głośnika. W rękach mięła i targała sklepowy paragon.
- Siedząc tu – zdecydowała się wreszcie przerwać milczenie – i mówiąc te wszystkie dziwne rzeczy, zachowujesz się jak ksiądz, który bluźni swojemu bogu. A przecież cała jeszcze pachniesz naszą miłością. Jeszcze nie zmyłaś mnie z powiek, z policzków, moje paznokcie wciąż jeszcze drapią Cię po karku. Założę się, że wciąż jeszcze czujesz mój smak. Czujesz, prawda?
- Sama już nie wiem. – Aneta osunęła się i oparła głowę o uda partnerki – Za wszystko obwiniam Fresco. Półwytrawne wina zawsze działają na mnie destrukcyjnie. Tak samo półwytrawna miłość, nigdy nie wiem kiedy mam z nią przystopować, kiedy powiedzieć dość nim będzie za późno, nim nawalę się jak jakaś pieprzona nastolatka.
- Nie lubię kiedy przeklinasz, ani kiedy opowiadasz głupoty. Nie możesz za wszystkie swoje grzechy obwiniać tych dwóch pustych butelek. Jestem pewna, że doskonale zdajesz sobie sprawę, że to wszystko zaczęło się dużo wcześniej, zanim pierwszy korek opuścił szyjkę, zanim pękła pierwsza banderola. Twój problem polega na tym, że nadajesz zwykłym detalom moc i siłę sprawczą absolutu. Z tego, co mówisz, całą odpowiedzialność za zaistniałą sytuację można by zrzucić na wino, korkociąg, tą wytapetowaną lafiryndę ze stacji beznynowej, która nam je sprzedała, albo twojego byłego. To trochę tak, jakby twoim zdaniem każde danie składało się tylko i wyłącznie z samych przypraw. Prawda jest jednak zupełnie inna. To nie deszcz za oknem popchnął nas do pieszczot, kot, który ocierał się dziś o twoje kostki nie sprawił magicznie, że było ci przyjemniej w łóżku niż podczas którejkolwiek schadzki z Dawidem. To wszystko, co próbujesz przypisać przedmiotom i przypadkom jest tak naprawdę w tobie, w twoim mózgu, emocjach i wnętrznościach, wgryzło się w twój układ nerwowy tak, że teraz żyjecie w jakiejś dziwnej symbiozie. Jak na to wszystko patrzę, to myslę nawet, że cała tym jesteś.
- Dlaczego próbujesz wmieszać w to Dawida? Przecież nawet go nie znasz. Wiesz o nim tylko tyle,ile zdecydowałam ci się opowiedzieć i ile wyczytałaś z tego, co zdecydowałam się przed tobą zataić. To właśnie ty się mylisz. Próbujesz oddzielić smak i właściwości herbaty od jej zapachu, ilości dodanego do niej cukru i cytryny, od koloru kubka, w jakim została podana. Wydaje ci się, że wszystko jest tylko i wyłącznie swoim rdzeniem, a cała reszta to już ludzkie „widzimisię”. Zresztą nie chcę się teraz kłócić. Kto to widział, żeby rozmawiać o takich sprawach nago.
- A dlaczego nie nago? – Kamila nie przestawała się uśmiechać – Nago jest tak samo dobrze, jak w ubraniach. Dlaczego kawałek szmaty ma nam dyktować tematy, o których możemy rozmawiać bądź nie?

środa, 22 czerwca 2011

Podniebie-nie

Nie była prostytutką, była fryzjerką. Mimo to, ilekroć tylko musiał jej zapłacić, robił to z nie-możliwym do ukrycia uczuciem wstydu, powodowanym przez jakieś chore poczucie winy. Stał więc tak z pieniędzmi w rozdygotanej jeszcze od stygnących emocji dłoni i patrzył jak zamiata resztki jego włosów, jak sprząta z podłogi efekt ich wspólnych igraszek. Miała niezwykły dar nadawania wdzięku prostym czynnościom. Każdy ruch miotłą powodował taniec wilgotnych jeszcze kłaków na kremowych kafelkach. Starała się nie patrzyć mu wtedy w oczy, przygnieciona wciąż ciężarem napięcia, jakie wytworzyło się kilka ledwie chwil wcześniej podczas ich małej intymnej gry wstępnej; kiedy nakładała szampon, dobierała temperaturę wody i lekko, niby przypadkiem przesunęła dłoń po jego skroniach, kiedy zdecydowała się odsłonić ucho i wreszcie, gdy zdmuchiwała resztki włosów z jego nagiego karku. Lubiła, gdy mrużył oczy i ufnie oddawał jej dotykowi. Czuła się wtedy jak dojrzała kobieta rozdziewiczająca nieśmiałego młokosa, skubiąc go i pieszcząc, niewinnie i pożądliwie zarazem, tak, że przez moment miała władzę nad nim, jego duszą i popędem. Teraz jednak, gdy stał przed nią z pieniędzmi w dłoni, poważny i ubrany w czarną, ortalionową kurtkę, czuła tylko wstyd i zgorszenie samą sobą. Chciała wierzyć, że ta krótka chwila ich wspólnej tajemnicy i podszytej pożądliwością gry w dotykowy flirt, za którą sprzedała cały swój profesjonalizm, a wraz z nim niemały skrawek małżeńskiej wierności, znaczyła dla niego coś więcej niż ten pomięty banknot w jego dłoniach. A przecież wystarczyłby tylko mały znak i dałaby mu to wszystko za darmo. Żadnego znaku jednak nie było.


Wracał do niej potem jeszcze wielokrotnie. Zawsze wtedy, gdy wszystko wokół zaczynało się walić, gdy zaczynał wątpić w przyjaźń, rodzinę i w siebie samego. Wybierał zwykle moment tuż przed godziną zamknięcia, kiedy salon był już niemal zupełnie pusty, ale ona, nigdy nie udzieliła mu z tego powodu choćby reprymendy, ni najmniejszej uwagi. Po dokładnym i specjalnie dla jego przyjemności przedłużanym myciu i płukaniu, sadzała go na specjalnym fotelu, naprzeciw ogromnego lustra i rozpoczynała swój zmysłowy taniec z nożyczkami. Zamykał wtedy oczy, w pełni oddając się jej we władanie, a ona przyglądała się im dwojgu myśląc, jak wyglądałoby ich życie, gdyby losy świata potoczyły się zupełnie inaczej. Na koniec brała jego głowę między swoje ciepłe dłonie i zbliżając usta do jego ucha szeptała:
- Mój boże, Hektorze, jak pan się pięknie starzeje.

wtorek, 15 marca 2011

Alicante

To za każdym razem mogłem być ja. Mogłem być kobietą ze strony głównej jednego z portali, której metalowy pręt wbił się głęboko w czaszkę , albo też zasztyletowanym łysym typem, z opowieści mojego nie do końca rozgarniętego kolegi, który mimo wielu ran kłutych, zdołał doczołgać się jeszcze do szpitala, gdzie zmarł. Gdyby połączyć tą niezmierzoną ilość wyborów, splotów wydarzeń, przypadków i podzielić to przez liczbę niewykorzystanych okazji, błahych popędów, dodając jeszcze pierwiastek lenistwa, siedziałbym wygodnie po drugiej stronie znaku równości. Gdyby jednak świat pomylił się w tym rachunku, mógłbym być tam, gdzie kule rwą ciało a głód dusze, albo też leniwie pić wino na wzgórzach Alicante, policzkowany przez morską bryzę. Ta kalkulacja, w połączeniu z możliwością wielości scenariuszy przyszłości wpędza mnie w obłęd i napawa lękiem, który nie daje zasnąć w nocy. Nie pomaga, skuteczny do tej pory w takich sytuacjach, wyuczony, zimny dystans, nie pomaga diazepam. Nic nie daje kubek gorącego kakao, ani też butelka zimnej wódki. Żywioł strachu znalazł ujście w szczelinie zabezpieczeń i pułapek zatruwając wszystko wokół samą tylko świadomością własnej obecności.


To za każdym razem mogłaś być ty. Mogłaś być tą kobietą, którą widziałem dziś na przystanku, lub koleżanką z podstawówki, którą zawsze chciałem podejrzeć, ale nigdy nie spróbowałem. Tak jak ja, jesteś tu przypadkiem, ale i z własnej woli. Jak ja manipulujesz swym czasem, nie po to by zyskać najwięcej, lecz by stracić najmniej. Też myślisz, że z Alicante było by nam do twarzy. Gdy się boję, ty chwytasz mnie za rękę i głaszczesz po twarzy, jakbyś sprawdzała, gdzie jest przeciek źródła strachu. Ty przecież nie boisz się niczego. Żaden żywioł nie może wyrządzić ci krzywdy, bo nie ma bardziej destrukcyjnego żywiołu niż kobiecość. Ujarzmiłaś już kilometry, oswoiłaś noce, smakowałaś owoce, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Położyłaś sobie do stóp mężczyzn wszystkich stanów i kolorów oczu. Jak trucizna znalazłaś ujście w szczelinie moich najlepszych zabezpieczeń i pułapek zatruwając mój umysł samą tylko obecnością własnej świadomości.

wtorek, 4 stycznia 2011

SZCZĘŚCIE

1

Zmierzch zawisnął nad miastem zimnym ostrzem gilotyny. Gwar ulic i kamienic cichnął powoli zmieniając się najpierw w ciężki, basowy pomruk, a następnie ledwie słyszalny szept. Latarnie, sklepowe witryny, okna mieszkań, zapłonęły wszystkimi odcieniami świateł żarówek i neonów. Dookoła śmierdziało kiełbasą z rusztu. Zwabiony tym zapachem tłusty, szary kocur powoli wynurzył się z bramy, otarł grzbietem o drewnianą futrynę i jak gdyby nigdy nic polizał po genitaliach. W odległości trzech skoków przed nim, na krawężniku, siedziały w milczeniu dwie osoby ludzkie.

- Bo widzisz – rudowłosy chłopak przerwał chwilę niezręcznej ciszy mrużąc jednocześnie wpatrzone pusto przed siebie oczy koloru zimnej stali – To wszystko, co nas spotkało, nie może być przypadkiem. Świat, ma swój własny sens, własną geometrię uczuć i działania, prawidła sprawiające, że ludzie tacy jak ty i ja spotykają się gdzieś w trakcie swojej wędrówki, czy też tułaczki i decydują o połączeniu się w jedno. To właśnie świat wysłał nas naprzeciwko siebie i doprowadził do zderzenia naszych marzeń i pragnień, do konfrontacji światopoglądów, do chwil pełnych uniesień i lepkiego od potu, swobodnego upadania, do osiągnięcia najgłębszego, z jego punktu widzenia, sensu każdego istnienia, kiedy samiec spotyka samicę i decyduje się ją chronić i pielęgnować, kiedy mężczyzna spotyka kobietę i decyduje się ją kochać.

- Uwielbiam kiedy tak mówisz – przerwała dziewczyna o krótkich blond włosach i oparła głowę na podkurczonych kolanach nie odrywając wzroku od jego policzka – Zawsze…

- Nie skończyłem jeszcze – wtrącił natychmiast rudowłosy, a jego oczy zabłysły stalowym chłodem – Powiedziałem ci o sensie żywego świata, o tym jak jest ułożony, jak funkcjonuje i czym się kieruje łącząc ze sobą pojedyncze dusze. Powiedziałem, że to nie przypadek zetknął nas dwoje ze sobą. Nie będzie też przypadkiem to, co chcę powiedzieć ci teraz. Bo widzisz świat to tylko pół prawdy o nas. Nawet zaopatrzony w całą naturę, w całą matematykę uczuć i pragnień, w całą pragmatykę jednostkowego działania, nie jest on w stanie pojąć i ogarnąć złożoności, tajemnicy i ambiwalencji istoty ludzkiej, jej doskonałości i ułomności, jej kalekiego przekonania o władaniu otaczającą rzeczywistością, o władaniu samą sobą. W każdym z nas jest sekretne miejsce, które wymyka się jego penetracji i decyzyjnej hegemonii. I to właśnie w tym ciemnym, ukrytym przed światłem gwiazd i wzrokiem innych zakamarku duszy rodzą się często myśli i czyny krytyczne. To miejsce, to kuźnia sumienia, dno piekła osobowości, axis mundi jestestwa, poza odczuwaniem, poza świadomością, poza wyobraźnią. Wszystko zaczyna, wszystko dopełnia i wszystko kończy. Bo chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że to już koniec?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Z oczu, na policzki a potem kolana pociekły jej łzy. Chłopak nawet nie spojrzał w jej stronę i spokojnie, zimno, jak gdyby powtarzał to już wcześniej w głowie dziesiątki razy, kontynuował.

- Nie kochamy ludzi, lecz raczej wyobrażenie o nich. Wyobrażenie to wypacza nas i zniekształca nasze postrzeganie, krytycyzm i wrażliwość przez co próbujemy połączyć je z obiektem naszych pragnień i westchnień. Następnie już tylko wpychamy kwadratowe klocki do okrągłych otworów wierząc, iż kiedyś zaczną do siebie pasować. A to nie może się udać na dłuższą metę.

- Ale przecież – nie wytrzymała –przecież mówiłeś, że byliśmy szczęśliwi.

- Szczęśliwi? – podniósł nagle głos – Posłuchaj uważnie bo powiem to tylko raz. Nic na tym świecie nie jest wieczne i nieskończone. Nic nie jest na zawsze. Szczęście, jeśli w ogóle istnieje, dane nam jest tylko i wyłącznie na moment, na jedną, krótką chwilę. Nasza, właśnie się skończyła. Idź już.

-Ale…

-Idź już – powtórzył i odwrócił od niej głowę.

Dziewczyna wstała i z płaczem pobiegła przed siebie nie zwracając nawet uwagi na rozlane wokół kałuże deszczówki płosząc tym jednocześnie grubego, szarego kocura, który jednym skokiem skrył się z powrotem wewnątrz bramy. Rudowłosy chłopak siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu, po czym wyjął z kieszeni koszuli miętowego papierosa i zapalił.

2

Narkotyczny, zimny amok wieczoru osiągnął zenit w świetle latarni i bezwstydnie zachęcał do wciągnięcia w nozdrza resztek księżycowego pyłu z czarnego blatu nieba. Nylonowa reklamówka tańczyła lekko na wietrze przypominając, że czas nie zatrzymał się w solidarnym zrozumieniu. Wracając do domu, długo i ciężko przełykał powietrze o smaku zardzewiałego metalu. Myślał o dziewczynie. Widział ją, strojącą się przed lustrem. W skąpej, kobaltowej tunice wykończonej złotawym krążkiem tuż pod linią biustu, w klasycznych, czarnych, materiałowych getrach „wet look”, szczelnie opinających jej sarnio zgrabne łydki i uda, w wełnianym, wykonanym ręcznie kapeluszu zdobionym tu i ówdzie kolorowymi piórkami. Stała tak, jakby nieobecna. Bosa bogini zapinająca kolczyki. Nagle odwróciła się i niczym wytrawny myśliwy złowiła jego zachłanne spojrzenie. Wytrzymała je a następnie uśmiechnęła się anielsko i szczerze, a jednocześnie diabelsko i dziewczęco. Chłopak przeklął pod nosem. Za wszelką cenę zapragnął wyrzucić teraz z głowy wszystkie obrazy, usunąć myśli zakazane, stłamsić i zdeptać każdą zapamiętaną sekundę, spalić je w ogniu chwili i skończyć ten obłęd, to agonalne, masochistyczno-mistyczne szaleństwo osieroconej pozostałości duszy. Nad jego głową, w koronach drzew zawył nagle złowieszczo październikowy wicher, zaszumiały dziko buki, cisy, dęby i kasztany. Po plecach przeleciał go dreszcz, zimny niczym dotyk śmierci. Przyspieszył kroku. Nowe obrazy pędziły teraz przez jego głowę w zwielokrotnionym tempie. Oczy dziewczyny, jej uśmiech, ubrania, włosy w wannie i puste buteleczki po czerwonym lakierze do paznokci. Widziadła atakowały go ze wszystkich stron pośród szumu roztańczonych od wiatru konarów, pośród świstu i przerażającego chłodu. Zasłonił uszy i rzucił się do panicznej ucieczki. Nim dopadł do drzwi klatki horyzont potargała mu potężna błyskawica a z nieba lunęło zimną wodą. Wbiegł do środka i zdyszany oparł o poręcz. Nagle zakręciło mu się w głowie tak, że mało nie upadł na kolana. Podtrzymał się barierki, opanował wirowanie i niezdarnie zaczął wdrapywać na schody.

- Wyrównać oddech – pomyślał – uspokoić się, nie panikować i iść do przodu, powoli, do domu.

Klatka była zimna i nieprzyjazna. Z piwnicy dolatywał zapach moczu i kocich odchodów, niemal wszystkie żarówki z lamp na półpiętrach zostały wykręcone więc całą drogę musiał pokonać po ciemku. Trzeba było tylko uważać na wielką, metalową, rozpadającą się już kompletnie skrzynkę na listy umieszczoną na pierwszym piętrze. Czasami zdarzało się też, że poręcze bywały oplute, ale tym w tej chwili nawet nie zawracał sobie głowy. Chciał być już u siebie, skończyć to, wrócić i powiedzieć mu wszystko.

3

„On” miał na oko jakieś trzydzieści lat, jasną, dziecięcą twarz pozbawioną zupełnie śladu zarostu, mały, zadarty nos, krótkie blond loki i wesołe, przepełnione spokojem spojrzenie. Gdy siedział na kanapie w idealnie dopasowanym, drogim garniturze od Toma Forda, białej, bawełnianej koszuli z długim, usztywnionym kołnierzem i butach, w których można było się przejrzeć, wyglądał jak połączenie anioła z biznesmenem, jak pachnący miodem i cytryną gwiazdor z billboardów w służbie bożej korporacji. Każdy jednak, kto wziął by go za angelus dei, byłby w wielkim błędzie i nie mniejszych tarapatach. Jasnowłosy mężczyzna był bowiem jego absolutnym przeciwieństwem.

- Kupiłeś papierosy? – zapytał uśmiechając się gdy chłopak przekroczył próg swego pokoju.

- Miętowe – odpowiedział rudowłosy – Tak jak pan kazał panie Foland, ale wypaliłem jednego w drodze powrotnej.

- Dobrze - mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej, eksponując swoje idealne, śnieżnobiałe uzębienie – A jak reszta „naszych” spraw?

- Powiedziałem jej.

- Co powiedziałeś?

- Że to już koniec, że nic nie trwa wiecznie, że miłość i szczęście, pomyślność i zdrowie przynależą jedynie chwili, a nasza się właśnie skończyła.

- Baaardzo dobrze – jegomość nazwany Folandem aż przyklasnął w ręce - Dokonałeś mądrego wyboru chłopcze. Cóż… ciesz się, uratowałeś je. Ją i ten mały embrion, który niedawno nieopatrznie się dzięki wam zagnieździł. Nie martw się, ona nie ma jeszcze o tym bladego pojęcia. Ale niedługo zauważy i znienawidzi cię do końca swojego, w tym momencie długiego już życia. Aha, to będzie córeczka jeśli chciałbyś wiedzieć. Piękniejsza nawet od swojej uroczej matki. Uczciwa cena za twoją marną duszę i miłość prawda?

Rudowłosy nie odpowiedział. Bezsilny, milczący osunął się na kolana i pochylił głowę, jakby oczekiwał na uderzenie katowskim toporem. Ale żadnego uderzenia nie było. Foland wyszedł, zamykając za sobą drzwi cicho i delikatnie, jak nocny włamywacz, który nie chce obudzić lokatorów. Jedyne, co po nim pozostało, to paczka miętowych papierosów na stoliku przy kanapie. Chłopak poczuł nagle, że jego ciało przechodzi gorąca żyła życia, że zaczyna ono odzyskiwać zdrowy, naturalny kolor. Z jego ciepłych, błękitnych oczu popłynęły łzy.