piątek, 12 listopada 2010

Holocauste

Było w tym coś z unoszenia, z powolnego, leniwego lewitowania pomiędzy żywopłotem okładek z jednej, a pomarańczową, magazynującą poranne promienie słoneczne ścianą z drugiej strony. Senny marsz w powietrzu, pobudzany wiatrem wślizgującym się niby ukradkiem przez uchylone okno. Szybkość pędzących fotonów i powolne gramolenie się cienia po ściance regału sprawiały, że poczucie czasu przypominało pięciolinię zapisaną wyłącznie pustymi nutami. Pościel pachniała jeszcze nocą i nieśmiałą miłością. Kamila szeptała przezornie, by nie obudzić drzemiącego w nogach niepokoju. Szeptała słodko, łaskocząc oddechem skórę szyi, ogrzewając policzki, odgarniając pojedyncze zagubione włosy. Szeptała o rzeczach ulotnych i zakazanych, o pamięci, o porzuceniu i przywiązaniu, o snach, których nie była pewna czy miały miejsce. Oplatające ją ciepłe ramię, dawało jej bezpieczny azyl i tyle pewności siebie, ile potrzebowała na cichą, wewnętrzną spowiedź. Nie bała się już starych grzechów a nowe wydawały się jej słodkie i lepkie niczym karmel. Rodziła się w niej nowa obsesja, uległe oddanie się rządzy, opętańcze zniesienie podziału na sacrum i profanum. Tej nocy wystawiła swe dawne życie na całopalną ofiarę pod ołtarzem zakazanych pieszczot. Spłonęła i zwyciężyła, silniejsza niż kiedykolwiek. Teraz przekuwała tę siłę na uczucie. Dłoń, która przesunęła się po jej biodrze tylko utwierdziła ją w słuszności podjętej decyzji. Zatonęła w pocałunku.

- Szaleję za tobą – wyszeptała.

- Szaleję za tobą – odpowiedziała Marta.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Zegarmistrz

Pobliski skwer dudnił tupotem setek stóp i huczał niezmierzoną ilością gardeł. Ponad dachami kamienic, szpalerami uliczek, wraz z wiatrem dolatywał odgłos dzwonów z wież niemalże wszystkich kościołów w mieście. Zegarmistrz Elia Oszer zaryglował drzwi do warsztatu, zasłonił kotarą frontową witrynę a następnie powoli i ostrożnie wspiął po wąskich i nieco zbyt stromych schodach do małego, skromnie urządzonego mieszkania na piętrze. Stary Żyd nie bał się otaczającego go zewsząd hałasu. Doskonale wiedział, że naprawdę groźnie robi się wtedy, gdy nadchodzi cisza. W izbie panował lekki półmrok i drażniący krtań zaduch. Zegarmistrz odchylił lekko zasłonę i spojrzał przez okno. Ulice gęstniały od tłoczącego się motłochu, który zdawał się kierować w stronę miejskiego rynku i znajdującego się tam ratusza. Ktoś krzyczał, ktoś kogoś pchnął, gdzieś donośnie zapłakało dziecko. Żyd usiadł na drewnianej ławie, zsunął z nosa okulary, oparł plecy o kaflowy piec i pogrążył w rozmyślaniach. Nie minął kwadrans a ulica pod oknem opustoszała i ucichła niemal zupełnie. Starzec był już jednak daleko stąd. Myślami podróżował po oddalonej o tysiące mil, rozpalonej słońcem krainie pełnej gajów oliwkowych, gdzie powietrze pachniało oceanem a wzgórza porastały niezliczone sady owocowych drzew. Gorący piasek parzył w stopy, zefir delikatnie pieścił zarośnięte siwą brodą policzki. Elia miał wrażenie, że to właśnie tędy, w czasach narodzin świata musiał przechadzać się Bóg. Z rozmyślań wyrwał go nagle ogromny huk tłuczonego szkła i towarzyszący mu entuzjastyczny krzyk.

-Dawać ogień! – wrzasnął ktoś z dołu – Usmażymy psiego syna!

Zegarmistrz Elia Oszer wstał i poprawił koszulę. Deski podłogi stały się nagle gorące tak, że zaczęły parzyć stopy. Z oczu, zmarszczkami, na zarośnięte siwą brodą policzki popłynęły łzy.

wtorek, 22 czerwca 2010

Piąty wieczór

Spojrzał na swoje spracowane ręce nabrzmiałe jak dojrzały owoc a mimo to suche i popękane. W zasadzie całe niemal dzieło było już skończone, jednakże nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż czegoś zaniedbał, czegoś nie dopilnował. Złota wskazówka słońca powoli przesuwała się po błękitnej tarczy, w nocy jej obowiązki przejmował księżyc, strażnik snów i pan odpoczynku, strumienie szeleściły otulone lekko chłodnymi ramionami skał, ziemia obrodziła wszelkimi owocami, trawami i każdą inną wspaniałością, jaką tylko był sobie w stanie wyobrazić w swej doskonałości. Najbardziej jednak ze wszystkiego ukochał ptactwo. Małe, pierzaste stworzenia przemierzające nieboskłon, wolne, niepojęte, łączące jego samego z dziełem, któremu tak bardzo się poświęcił. Zamyślił się, zdjął słomkowy kapelusz i brudnym rękawem wytarł pot z czoła pokrytego zmarszczkami i opalenizną. Piąty dzień ciężkiej, samotnej pracy dobiegał właśnie końca. Każdy szczegół zdawał się działać perfekcyjnie, każdy trybik znajdował się w doskonałym położeniu, wszystko było dla siebie i od siebie zależne. Czy coś jeszcze mogłoby ten świat ulepszyć? Gwizdnął cicho a z nieba nadleciał mały wróbel i usiadł na jego ramieniu. Uśmiechnął się, praca dobiegła końca. Czas na zasłużony odpoczynek u stóp wodospadu.

wtorek, 15 czerwca 2010

Powrót nad Balaton

Nie było w nim więcej miłości niż w małym pudełku czekoladek. Zwykle, kiedy dzień miał się już ku końcowi a mewy deszczem spadały z nieba by ukołysać się w spokojnej toni jeziora, lubił siadać na nabrzeżu i za pomocą drewnianej fujarki wywoływać z głębin duchy przeszłości. W wieczornym powietrzu dało się wtedy wyczuć hipnotyczny zapach francuskich perfum, do rąk kleiła się farba z malowanych na czerwono rybackich chat, przez usta lekko przedzierał się smak halászlé i sandacza z papryką. Na horyzoncie białe żagle łódeczek kończyły swój melancholijny, pokraczny balet, bazaltowe góry wulkaniczne pokrywał ciepły, zielony dywan winnic, w szuwarach koncertowały radośnie wodne ptaki, a nad wszystkim, bacznie i złowrogo, czuwały gniewne i ciche kamienne bożki o humanoidalnych kształtach powstałe z zastygłych języków gorącej lawy przez stulecia wytrwale rzeźbionej przez wiatr. Przyroda z rozrzutną obfitością obdarowała to miejsce magią i pięknem. Czas, niczym znudzony kocur usnął spokojnie u jego stóp wsłuchany w dźwięk drewnianej fujarki.

poniedziałek, 3 maja 2010

dobry, zły i brzydki

To było jedno z tych leniwych, letnich popołudni w jednym z tych leniwych i dusznych, parszywych miasteczek. Zaparkowany w bocznej uliczce czarny, służbowy samochód podporucznika Backingtona topił się w słonecznym żarze. Wszechogarniający upał dawał się we znaki tak, iż jedyni dwaj jego pasażerowie klęli co rusz i próbując złapać oddech ocierali spocone czoła bawełnianymi chustkami do nosa.

- Myślisz, że naprawdę jest w środku? – zapytał po dłuższej chwili milczenia Levi.

- A pies go tam wie – odparł Backington i zaczął dłubać w nosie wielkim palcem tak głęboko, że zdawać się mogło, iż drapie się po czaszce od wewnątrz. - Wiem jedynie – kontynuował nie przerywając wykopalisk – że jeśli jest, a my znowu spartolimy sprawę i pozwolimy mu uciec, to kapitan tak się nami zajmie, że do końca życia będziemy jeździć w mundurach na rowerach i wystawiać mandaty za złe parkowanie. Zrób więc lepiej coś pożytecznego panie detektywie i łaskawie obserwuj, jak nakazał rozkaz, a nie pierdol mi tu za uchem, bo już mnie krew od tego upału zalewa.

- Przecież patrzę – detektyw Levi odburknął pod nosem i przetarł chustką czoło. – A jak myślisz Backington – kontynuował – jaki on jest naprawdę?

- Ten czubek? – Backington wyjął powoli palec i począł dokładnie oglądać lepkie znalezisko. – To zwykły świrus, normalny zbir, pospolita menda. Zaczynał od drobnych kradzieży, potem były narkotyki i przestępstwa podatkowe. Nie ma o czym mówić – zakończył wycierając palec w nogawkę spodni.

- Wiem, że to zwyczajna menda – drążył temat Levi – Chodzi mi tylko o to, jaki on jest naprawdę, tak wiesz, naprawdę. Czy jest dobry, czy zły?

- Naprawdę nasrawdę. A co Cię to w ogóle obchodzi? Mamy tu robotę do zrobienia. Tyle powinno cię interesować. W tym westernie to my jesteśmy szeryfami i my stanowimy prawo, a on jest bandziorem, czy tam innym jebanym w dupę koniokradem. A czy jest dobry, czy zły? Pewnie ani taki, ani taki, za to jest napewno kórewsko brzydki – zakończył podporucznik i rad z udanego dowcipu gromko zaśmiał się basem.

wtorek, 30 marca 2010

banda ciot:)

-To nie może być on- powiedział cicho Levi, jakby bał się, że inni mogą ich usłyszeć.
-Mówię Ci, to on. Widziałem raz jego zdjęcie w gazecie, wiesz tej sławnej, co wychodzi chyba raz w tygodniu, czy jakoś tak. Fakt, wyglądał tam dużo korzystniej, ale wiesz jak to ponoć jest z tymi zdjęciami w magazynach. Mówią, że z największego brzydala można zrobić samego Leonardo Di Caprio. A ludzie to kupują i dają się omamić. Ba, ja sam kilka razy złapałem się w podobną pułapkę. Kiedyś, na zabój kochałem się w takiej jednej Sabrinie z telewizji. Cóż to była za kobieta. EEhh- westchnął głęboko- te czarne loki do ramion, te kolczyki w kształcie ogromnych okręgów, ta muśnięta słońcem skóra w kolorze bursztynu, gdy patrzy się przez niego na słońce.
-A te blizny na plecach?- Levi doskonale znał już historię młodzieńczej miłości Backingtona do byłej piosenkarki- o ta i ta tu, skąd je ma?
-Podobno sprawiła mu je jakaś zazdrosna kochanka- wziął się za wyjaśnienia Backington- głupek dał jej klucze do swojego mieszkania, a ta przyszła, kiedy właśnie zabawiał się z inną. Poszła więc do kuchni, wybrała największy i najostrzejszy nóż i dziabnęła biedaka przez plecy raz, czy dwa. Podobno nawet nie zdążył założyć wtedy spodni i do szpitala jechał w samych gaciach.
-Taki to musiał dupczyć- rozmarzył się na głos Levi.
-Jak oni wszyscy- odburknął Backington– pseudoartyści zafajdani. Tylko im sodomia w głowie, dziwki i narkotyki. Niechby mój junior tylko pomyślał, że on takim artystą chce być. Tfu – splunął na podłogę- zaraz bym mu pasem takie durnoty ze łba przez dupę wybił.
-Ale, co on tu robi?
-No jak to co? Leży.
-To widzę, ale czemu nago, czemu w wannie, czemu martwy?
-Pewnie się zaćpał, albo postanowił odejść w wielkim stylu, jak te wszystkie zafajdane pseudoartystyczne świnie. Pycha, która od nich bije jest wprost oszałamiająca. Nawet moment śmierci chcieliby sobie wybrać. Pewnie potem siedzą tam w górze i śmieją się z tych wszystkich zwykłych, prostych ludzi.
-Banda ciot- skomentował Levi.
-Tfu- Backington splunął do wanny- Nie będę sobie ciotą dupy zawracał. Pisz samobójstwo i jedziemy na obiad.

poniedziałek, 15 marca 2010

Anty

Podobno pierwszym, który podniósł alarm, był pewien samotny, anonimowy strażnik patrolujący Trzecią ćwiartkę. W chwilę później sprawę komentował już cały posterunek Tajnej Policji ds. Nowych, ukryty głęboko w pobliskich grotach i pieczarach. Wieści, poprzez falę szeptów szybko rozchodziły się po korytarzach; by w końcu wkraść się, przez uchylone drzwi, do małego gabinetu Kapitana Koordynatora Mugenheimera, który właśnie czyścił swoją zbroję. Kapitan Koordynator nie lubił szeptów; wolał raczej krótkie i wykrzyczane żołnierskie komendy. Kiedy więc tylko skończył swoją żmudną robotę wstał powoli i wyszedł z gabinetu, zamykając za sobą drzwi na specjalną zasuwę, a następnie zagadnął pierwszego przebiegającego urzędnika, łapiąc go za szyję i wykrzykując w twarz:

-Co się tu do kórwy nędzy dzieje agencie specjalny??!!
-Energia Panie Kapitanie! – Wykrzyknął, dusząc się powietrzem zaskoczony agent. –Podobno odnaleźli energię!
-Co? Gdzie? Jak? –Mugenheimer zaciskał pięść przekrzykując już teraz tylko samego siebie.
-Tu… Ghg… Niedaleko… W trzeciej ćwiartce… Ghg… Strażnik znalazł… Podczas patrolu… Podobno Koordynator Specjalny Binsky właśnie z nim rozmawia.
-Binsky??!!

To imię zawsze wywoływało w Mugenheimerze furię. Nie inaczej było i tym razem [o czym szybko przekonał się trzymany agent, który teraz z impetem został rzucony na przeciwległą ścianę]. Kapitan Koordynator szybkim krokiem podążył do pokoju przesłuchań. Wchodząc mało nie wyrwał drzwi ze skrzypiących zawiasów a następnie zamarł. Naprzeciwko, w odległości kilku kroków, zwisał z sufitu pokrwawiony osobnik w resztkach zbroi strażników. Nie ruszał się.

-Aaaa Kapitan Koordynator. Witamy. Witamy- Głos dochodzący z prawej strony świdrował i drażnił każdą chyba komórkę jego ciała.
-Binsky!! O chuj tu chodzi?! Co ty tu wyrabiasz?!
-Co ja tu wyrabiam? Prowadzę dochodzenie Mugenheimer; jak wiesz to standardowa procedura podczas odnalezienia energii.
-Jaka kórwa procedura?! Ten strażnik nie żyje!!
-Procedura numer 237 z zarządzeniem 13- Odparł spokojnie Koordynator Specjalny ścierając z siebie resztki krwi.
-Zbezczeszczenie energii?!
-Tak. Ale zająłem się wszystkim. Nasz kochany gołąbek śpiewał aż miło. A teraz, jako ostatni świadek, wisi tu sobie przed tobą i gwarantuję, że nikt już nie usłyszy od niego ani jednej nutki.

Koordynator Specjalny Binsky był typowym przykładem usłużnego sadysty na usługach rządzących, który dla ich nawet najbardziej chorej satysfakcji gotowy był do największych poświęceń [wśród innych]. Dodatkowo uwielbiał bawić się własnym brutalnym „artyzmem” i obserwować jego efekty na twarzach i w oczach obrzydzonych członków sztabu dowodzącego. Mugenheimer zrozumiał, że krzyk nic tu nie pomoże, że musi zmienić strategię.

-Więc co z tą energią Koordynatorze Specjalny? – Zapytał najbardziej służbowo jak tylko potrafił a stłumiony krzyk tylko lekko zagwizdał pomiędzy zębami.
-Otóż właśnie Kapitanie Koordynatorze- Binskyemu oficjalny ton od razu przypadł do gustu. Czuł się w nim pewnie i spokojnie; zwłaszcza, kiedy to on kierował rozmową.-Nowe złoże energii w naszej ćwiartce i to nie byle jakiej. Z kwilenia tego tu ścierwa wydedukowałem, iż chodzi o stuprocentową, plazmatyczną, półprzezroczysto-czerwoną, gęstą energię.
-Gęsta energia?!- Zaskoczony Mugenheimer odruchowo znów podniósł głos.-Ale to niemożliwe! Nie pojawiała się już przecież od wielu miesięcy.
-Ależ możliwe Kapitanie Koordynatorze- Binsky znowu nadał rozmowie zimny oficjalny ton. –Ten oto były już świadek przyniósł nawet dowód we własnym żołądku.
-Ale… Ale to przecież rozwiązywałoby wszystkie nasze problemy z głodem. – Tym razem w głosie Mugenheimera słychać było już tylko rosnące podniecenie.
-Zgadza się Kapitanie Koordynatorze. A wszystko to na chwałę królowej.
-Na chwałę królowej!- Wykrzyknął Mugenheimer i zanurzył się w marzeniach o lepszym jutrze.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Z fragmentu tytułu

Godziny mijały odliczane przez kolejne piwa, papierosy i kurczące się zasoby w portfelach. Towarzystwo lekko już rozluźnione śmiało się jakby trochę częściej i smuciło odrobinę mniej. Gdy nastąpiło naturalne w takim stanie przetasowanie miejsc, osób, partnerów do rozmowy w niewiadomy dla siebie, a pewnie sfingowany przez złośliwość losu sposób znalazł się tuż obok jej krzesła, tuż przy jej ramieniu. Spojrzał na nią, bawiła się słomką próbując wymieszać sok malinowy, po czym delikatnie włożyła ją do ust i zębami lekko ścisnęła końcówkę.
-Lubisz mnie prawda?- rozpoczęła uśmiechając się, lecz nawet nie patrząc w jego stronę.
-Nie wiem, znaczy tak, znaczy chyba tak. Nie znam cie za dobrze.
-Lubisz mnie widzę to.- Uśmiechała się dalej, lecz tym razem już spojrzała na niego wielkimi, podkreślonymi makijażem oczami, których koloru z uwagi na ciemność panującą wokół nie mógł odgadnąć. –Lubisz mnie i chcesz się ze mną kochać. Ale nie możemy tak od razu. Są pewne procedury, rozumiesz? Najpierw musisz mnie zainteresować, uwieść, zakręcić mi w głowie. Musisz sprawić żebym nie mogła o tobie zapomnieć. Przynajmniej przez chwilę. A potem… Potem musisz wykorzystać tę chwilę, ten właściwy moment. Muszę cię tylko przestrzec, że będzie on bardzo krótki. Jeśli zbytnio się pospieszysz spłoszysz mnie, jeśli będziesz nadto się ociągał, stracę zainteresowanie. Ale jeśli ci się uda, jeśli trafisz w ten właściwy czas będę twoja a ty będziesz mój. Więc zacznijmy tę grę. Zainteresuj mnie teraz.

piątek, 22 stycznia 2010

Odc. 4

Pozostawiony samopas w popielniczce miętowy papieros prychnął skwiercząco przypominając o własnym krótkim istnieniu, czym wyrwał swego podwładnego z błogiego stanu zamyślenia. Ten podniósł go i od niechcenia wcisnął gdzieś pomiędzy lekko zeschnięte wargi. Zaciągnięcie się było już automatyczne. Dym nagle całkowicie wypełnił jego ciało tak, że poczuł go nawet w końcówkach palców, co zwykle charakteryzowało się przyjemnym mrowieniem zaraz pod lekko pożółkłą już skorupką paznokci. Wypompował z siebie tę lepką i miętową chmurę, a ta zaraz zmieszała się z gwarem i zapachem otoczenia, który starał się imitować mieszankę migdałów cynamonu i bliżej niezidentyfikowanego potu. Po powierzchni kufla, przegrywając nierówną walkę z grawitacją spływała mała zadziorna kropla zostawiając za sobą mokry ślad wędrówki. Zagrodził jej drogę palcem zabijając tym samym tą, jakże teraz dla niego głupią, zabawę sił i materii. Podniósł wzrok. Mała sala pełna jegomościów i waćpanien tętniła życiem. Z dwudziestu niemal jednakowych twarzy wybrał sobie jedną i zmrużył oczy skupiając na niej wzrok. Jak zwykle w takich chwilach starał się odnaleźć jakiś mało istotny szczegół, który mógłby zapewnić mu choć chwilową rozrywkę. Znalazł bez trudu. A właściwie to został odnaleziony. Oto bowiem, z drugiego końca sali, nieco na lewo od stolika z nocną lampką, bezczelnie śmiały się i gapiły na niego, krępujące szatynową grzywkę, dwie czerwone spinki. Onieśmielił się lekko, lecz nie zrywał tego kontaktu ciekawy, co też stanie się zaraz, a spinki, niczym dwie małe biedronki pływały na falach tego jasnobrązowego oceanu wzburzanego raz po raz ruchami pani głowy. Zdawały się mówić, że jest im tam miękko, ciepło i przyjemnie i, że przejęły już zapach waniliowego szamponu. Drwiły z niego, zapraszały do zabawy…
-Już jestem- usłyszał kobiecy głos nie dalej jak dwa kroki z prawej. – Opuściło mnie coś?



Pierdoły:

Pot – wydzielina gruczołów potowych. Składa się głównie z wody (~ 99%). Wydzielany jest przez gruczoły potowe, które zaliczamy do przydatków skóry. Zlokalizowane są w obrębie całej skóry (z wyjątkiem żołędzi prącia). Pot ma bardzo specyficzny zapach, według niektórych zawiera feromony.

Materia - jest substancją, która tworzy wszechświat. Dane, zarówno fizyków, jak i chemików, identyfikują ponad 100 odrębnych składników materii. Te różne formy materii zwane są pierwiastkami. Z około 100 pierwiastków 90 występuje w naturze, pozostałe są produkowane w laboratorium.

sobota, 9 stycznia 2010

Odc. 3

Ciemny korytarz wydawał się nie mieć końca. Wiszące z sufitów kable, będące kiedyś częścią zdobionych żeliwnych lampionów, pozbawione dziś już niemal całości swojej dawnej twarzy i zębów żarówek zdążyły porosnąć błyszczącym mchem uplecionym przez pracowite pająki i teraz złowrogo, strasząc wyglądem srebrnych kokonów, kołysały się odbijając lekko twarz księżyca zaglądającą przez półokrągłe okno, znajdujące się nad drewnianymi drzwiami naprzeciwko. W panującym wokół mroku z trudem tylko można było rozróżnić kształty przedmiotów znajdujących się dookoła a poruszanie się między nimi było już zupełnie niemożliwe. Z głębokim stęknięciem znamionującym spory wysiłek przyklęknął na jedno kolano starając się poczuć dłonią bezpieczny chłód ziemi. Zetknięciu materii towarzyszył tylko dziwny odgłos, jak gdyby ktoś położył dłoń w wodnistym piasku znajdującym się na zimnej podłodze korytarza. Musiał iść dalej. Do zanurzonej po paznokcie w błocie prawej dłoni dołączyła lewa. W głowie powstawał już plan ratunkowy: wydostać się stąd jak najszybciej i możliwie najciszej starając się nie myśleć o tym, kto może czaić się za drzwiami pomieszczeń znajdujących się po obu stronach korytarza. Koncentracja na celu pozwoliła mu w końcu ruszyć się z miejsca i ślimaczym tempem porządnie rannego zwierzęcia wlec w stronę wymarzonego księżycowego światła. Panujący wokół zaduch zdawał się trzymać go za gardło w oburęcznym uścisku tak, że łapiąc resztki powietrza zakrztusił się śliną i przeklinając cicho pod nosem splunął na mokrą posadzkę nie zwalniając nawet na moment wolnego tempa. Na ścianach w umierających resztkach widma z księżycowego projektora odbijały się dziwne cienie nierozpoznanych przedmiotów. Gdyby miał nazwać ich kształt to uznałby, że wyglądają jak cienie jakiegoś dziwnego, egzotycznego krzewu lub pnącza, albo jak stercząca ze starej damki kierownica. Krew wybijała szybki i niewiarygodnie głośny rytm na gorącym bębnie serca a ręce niczym dwaj odważni galernicy walczący z siła morskiego żywiołu prowadziły go w przód, ku wymarzonej klamce. Poczuł w sobie moc i siłę. Spróbował wstać. Zatoczył się i upadł. Jeszcze za wcześnie, jeszcze jest zbyt słaby, zbyt niegotowy. Teraz musi chwile odpocząć. Usiadł opierając się o ścianę i utkwił spojrzenie we wciąż odległym jeszcze celu i znajdującym się nad nim księżycowym witrażu. Świat po drugiej stronie okna zdawał się go nie widzieć. Ba, wydawało mu się nawet, że sam księżyc, gdy tylko spotkali się wzrokiem odwrócił się ostentacyjnie dając mu do zrozumienia, że dziś jest zdany wyłącznie na siebie. Zrobiło mu się zimno i nagle zamarzył, by zasnąć. Zasnąć i nigdy już się nie obudzić. I tylko tak spać. Ale jeszcze nie dziś. Kiedyś, ale jeszcze nie dziś. Podjął kolejną próbę podniesienia się i opierając ręką o ścianę desperacko rzucił w stronę drzwi. Przewrócił się, lecz upadając lewą dłonią złapał stalową powierzchnię wymarzonej klamki. Wiedział, że już jej nie puści. Wierzył, że może znów się uda. Przysiągł, że już nigdy w życiu tak się nie upije…



Pierdoły:
damka --> "rama damska (tzw. damka) z górną rurą znacznie obniżoną w celu wygodniejszego wsiadania i umożliwiająca jazdę w spódnicy (lub sukience). Taka konstrukcja powoduje co prawda pewne osłabienie sztywności konstrukcji ramy ale należy pamiętać, że górna rura pracuje niemal wyłącznie na ściskanie..."

galernik --> "niewolnik, więzień lub jeniec wojenny pracujący przymusowo jako wioślarz przy galerach. We Francji i Turcji galerników - więźniów spotykano do końca XIX w."