piątek, 12 listopada 2010

Holocauste

Było w tym coś z unoszenia, z powolnego, leniwego lewitowania pomiędzy żywopłotem okładek z jednej, a pomarańczową, magazynującą poranne promienie słoneczne ścianą z drugiej strony. Senny marsz w powietrzu, pobudzany wiatrem wślizgującym się niby ukradkiem przez uchylone okno. Szybkość pędzących fotonów i powolne gramolenie się cienia po ściance regału sprawiały, że poczucie czasu przypominało pięciolinię zapisaną wyłącznie pustymi nutami. Pościel pachniała jeszcze nocą i nieśmiałą miłością. Kamila szeptała przezornie, by nie obudzić drzemiącego w nogach niepokoju. Szeptała słodko, łaskocząc oddechem skórę szyi, ogrzewając policzki, odgarniając pojedyncze zagubione włosy. Szeptała o rzeczach ulotnych i zakazanych, o pamięci, o porzuceniu i przywiązaniu, o snach, których nie była pewna czy miały miejsce. Oplatające ją ciepłe ramię, dawało jej bezpieczny azyl i tyle pewności siebie, ile potrzebowała na cichą, wewnętrzną spowiedź. Nie bała się już starych grzechów a nowe wydawały się jej słodkie i lepkie niczym karmel. Rodziła się w niej nowa obsesja, uległe oddanie się rządzy, opętańcze zniesienie podziału na sacrum i profanum. Tej nocy wystawiła swe dawne życie na całopalną ofiarę pod ołtarzem zakazanych pieszczot. Spłonęła i zwyciężyła, silniejsza niż kiedykolwiek. Teraz przekuwała tę siłę na uczucie. Dłoń, która przesunęła się po jej biodrze tylko utwierdziła ją w słuszności podjętej decyzji. Zatonęła w pocałunku.

- Szaleję za tobą – wyszeptała.

- Szaleję za tobą – odpowiedziała Marta.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Zegarmistrz

Pobliski skwer dudnił tupotem setek stóp i huczał niezmierzoną ilością gardeł. Ponad dachami kamienic, szpalerami uliczek, wraz z wiatrem dolatywał odgłos dzwonów z wież niemalże wszystkich kościołów w mieście. Zegarmistrz Elia Oszer zaryglował drzwi do warsztatu, zasłonił kotarą frontową witrynę a następnie powoli i ostrożnie wspiął po wąskich i nieco zbyt stromych schodach do małego, skromnie urządzonego mieszkania na piętrze. Stary Żyd nie bał się otaczającego go zewsząd hałasu. Doskonale wiedział, że naprawdę groźnie robi się wtedy, gdy nadchodzi cisza. W izbie panował lekki półmrok i drażniący krtań zaduch. Zegarmistrz odchylił lekko zasłonę i spojrzał przez okno. Ulice gęstniały od tłoczącego się motłochu, który zdawał się kierować w stronę miejskiego rynku i znajdującego się tam ratusza. Ktoś krzyczał, ktoś kogoś pchnął, gdzieś donośnie zapłakało dziecko. Żyd usiadł na drewnianej ławie, zsunął z nosa okulary, oparł plecy o kaflowy piec i pogrążył w rozmyślaniach. Nie minął kwadrans a ulica pod oknem opustoszała i ucichła niemal zupełnie. Starzec był już jednak daleko stąd. Myślami podróżował po oddalonej o tysiące mil, rozpalonej słońcem krainie pełnej gajów oliwkowych, gdzie powietrze pachniało oceanem a wzgórza porastały niezliczone sady owocowych drzew. Gorący piasek parzył w stopy, zefir delikatnie pieścił zarośnięte siwą brodą policzki. Elia miał wrażenie, że to właśnie tędy, w czasach narodzin świata musiał przechadzać się Bóg. Z rozmyślań wyrwał go nagle ogromny huk tłuczonego szkła i towarzyszący mu entuzjastyczny krzyk.

-Dawać ogień! – wrzasnął ktoś z dołu – Usmażymy psiego syna!

Zegarmistrz Elia Oszer wstał i poprawił koszulę. Deski podłogi stały się nagle gorące tak, że zaczęły parzyć stopy. Z oczu, zmarszczkami, na zarośnięte siwą brodą policzki popłynęły łzy.