poniedziałek, 1 listopada 2010

Zegarmistrz

Pobliski skwer dudnił tupotem setek stóp i huczał niezmierzoną ilością gardeł. Ponad dachami kamienic, szpalerami uliczek, wraz z wiatrem dolatywał odgłos dzwonów z wież niemalże wszystkich kościołów w mieście. Zegarmistrz Elia Oszer zaryglował drzwi do warsztatu, zasłonił kotarą frontową witrynę a następnie powoli i ostrożnie wspiął po wąskich i nieco zbyt stromych schodach do małego, skromnie urządzonego mieszkania na piętrze. Stary Żyd nie bał się otaczającego go zewsząd hałasu. Doskonale wiedział, że naprawdę groźnie robi się wtedy, gdy nadchodzi cisza. W izbie panował lekki półmrok i drażniący krtań zaduch. Zegarmistrz odchylił lekko zasłonę i spojrzał przez okno. Ulice gęstniały od tłoczącego się motłochu, który zdawał się kierować w stronę miejskiego rynku i znajdującego się tam ratusza. Ktoś krzyczał, ktoś kogoś pchnął, gdzieś donośnie zapłakało dziecko. Żyd usiadł na drewnianej ławie, zsunął z nosa okulary, oparł plecy o kaflowy piec i pogrążył w rozmyślaniach. Nie minął kwadrans a ulica pod oknem opustoszała i ucichła niemal zupełnie. Starzec był już jednak daleko stąd. Myślami podróżował po oddalonej o tysiące mil, rozpalonej słońcem krainie pełnej gajów oliwkowych, gdzie powietrze pachniało oceanem a wzgórza porastały niezliczone sady owocowych drzew. Gorący piasek parzył w stopy, zefir delikatnie pieścił zarośnięte siwą brodą policzki. Elia miał wrażenie, że to właśnie tędy, w czasach narodzin świata musiał przechadzać się Bóg. Z rozmyślań wyrwał go nagle ogromny huk tłuczonego szkła i towarzyszący mu entuzjastyczny krzyk.

-Dawać ogień! – wrzasnął ktoś z dołu – Usmażymy psiego syna!

Zegarmistrz Elia Oszer wstał i poprawił koszulę. Deski podłogi stały się nagle gorące tak, że zaczęły parzyć stopy. Z oczu, zmarszczkami, na zarośnięte siwą brodą policzki popłynęły łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz